sobota, 20 lipca 2013

Śladami siedemnastego Tytusa, czyli uczłowieczanie przez umuzykalnianie...

Chwała!
Wypadałoby od czasu do czasu, skoro się już tego bloga założyło, to coś w nim opublikować. O informatyce mi się nie chce, na filozofię za cienki Bolek, o polityce strach (tym bardziej, że będąc zaciekłym monarcho-imperialistą od kontrowersji się nie ucieknie) a na sporcie i medycynie to jednak wypadałoby się znać zanim się coś opublikuje (szczególnie w kraju trzydziestu paru milionów trenerów i lekarzy ;)). Tak więc padło na temat o którym mi się jednocześnie nie chce pisać, na który jestem za cienki, strach pisać i kompletnie się na nim nie znam. Znaczy o muzyce.
Mianowice, ponieważ nie wiadomo kiedy minęło już ponad pół tego roku, zrobię sobie ku utrapieniu P.T. Czytelników przegląd tegorocznych płyt które miałem okazję użyć jako oprawę wysiłku umysłowego zwanego wywiązywaniem się z zobowiązań wobec pracodawcy. Znaczy pod rzucanie mięchem, rzeźbieniem w g... i próbą mniej lub bardziej udaną sklecenia systemu potiomkinowskiego. Przegląd odbędzie się chronologicznie względem debiutu krążka na rynku (a nie debiutu krążka w moich uszach). No to lecim na Szczecin.
Na pierwszy ogień album weteranów z jakże miło mi się kojarzącej Głębokiej Purpury, o swojsko i sympatycznie brzmiącym tytule „Czego?!”. Jakoś tak, zespół ten zawsze kojarzył mi się z latami 70-tymi, płytą „In Rock” i... ...zasłużoną emeryturą. Znaczy był taki, ważny, ale było minęło. Dlatego też parę lat temu „odkrycie”, że to ciągle aktywna grupa było pewnym zaskoczeniem, acz zbytym machnięciem ręki (jakże łatwo to nam przychodzi, nieprawdaż...). Na szczęście istnieją jeszcze słuchane przeze mnie radia, które potrafią z błędu wyprowadzić. Panowie są w bardzo dobrej formie, słucha się tego z przyjemnością, brzmi dzisiejszo i rześko, a nawiązania do lat dawno minionych tylko dodają całości smaczku. Nózia chodzi.
Kolejna na rynku ukazała się pozycja mojej Wielkiej Fawortyki chwil ostatnich paru, czyli drugi studyjny album Zaz - „Recto Verso”. Stali bywalcy bloga mogli się już przekonać, że w Jej przypadku trudno mi o obiektywizm, więc napiszę krótko. Zachwyt podtrzymany i rozdmuchany na nowo.
Dzień po Zaz, ukazała się składanka największych przebojów Big Cyca z okazji skromnych 25 lat. Ło Matko! Jak ten czas leci. Zestaw w miarę trafiony, może ja osobiście, trochę bym inaczej dobrał, ale jako, że nie jestem wielkim i zafascynowanym fanem, mogę inaczej odbierać „przebojowość” repertuaru. Aczkolwiek chyba każdy niedzielny „sympatyk” tego zespołu zawiedziony nie będzie.
Później udany mimo wszystko zerk na piłę wykonał duet Beth HartJoe Bonamassa. Poprzednia płyta tego duetu była oględnie mówiąc genialna, a ubiegłoroczne solowe dokonania tych artystów również, że klękajcie narody. Tak więc poprzeczka zawieszona była wysoko, jak dla Bubki. Także fakt jej strącenia nie oznacza płyty złej. Nadal jest to płyta dobra, zyskująca w moich uszach z każdym kolejnym przesłuchaniem. Przede wszystkim jest  to płyta inna w stylu, mniej drapieżna, mniej blues-rockowa od poprzedniczki. Tutaj mamy bardziej skręcenie w soulowo-jazzowo-swingowe pogranicza bluesa. Także utwory są takie mniej „szarpiące” za serce, mniej tu dramaturgii, „bólu egzystencji” które to Beth potrafi tak świetnie oddać w wokalu. I chociaż wolę styl pierwszego albumu tego duetu, jest to płyta jak najbardziej godna polecenia.
Tuż, tuż za nimi w kolejce ustawili się członkowie Alice In Chains ze swoimi dinozaurami. I muszę niestety się przyznać, że jest to chyba największe rozczarowanie tego przeglądu. Niby granie fajne, niby poszczególne utwory całkiem, całkiem, ale... ale mając w pamięci także poprzedni album, nie mogę się obejść wrażeniu, że kapela podąża tropem Status Quo. Znaczy gra cały czas jedną i tą samą piosenkę. Robi to dobrze, ale jak na mój gust za dużo monotonii w tym wszystkim. Wciąż ta sama charakterystyczna gitara, wciąż ta sama charakterystyczna maniera śpiewu...
Następna pozycja to ewidentny powód do poważnego wstydu. Mojego. Nie mogę wyjść z zaskoczenia i dojść jakim cudem te naście lat temu uznałem, że ten cały Megadeth to takie tam nie warte zachodu? I nawet się nie wiadomo dlaczego nie zainteresowałem ani razu czy mi się nie zmieniło (a nie takim zespołom dawałem drugie i trzecie szanse). Tym czasem ich Super Collider wcisnął w fotel prezentując wręcz kwintesencję tego co uznałbym za mój ulubiony styl ciężkiego grania. Kurde, człowiek wyszukuje różne dziwne wynalazki, błądzi tu i tam, a ma „cel” pod nosem praktycznie. Na szczęście przyszło otrzeźwienie, i teraz nawet nie jedna nózia, ale obie mogą sobie same pochodzić.
Skoro już przy chodzących nóziach i ciężkich brzmieniach, to... Daj Boże taką kondycję w wieku emerytalnym jak panom z Black Sabbath (z resztą dotyczy to też Deep Purple)! Po 18 latach przerwy w nagraniach studyjnych, po 35 latach od poprzedniej płyty (studyjnej) z Ozzym, trójka z oryginalnego składu uzupełniona Bradem Wilkiem odpaliła taką petardę... ...że aż się zaczęli zastanawiać, czy nie jest to dobry moment na zakończenie kariery. Bo jak kończyć to z przytupem! Cóż, jeśli by to miałby być definitywny koniec Sabatów, to z jednej strony szkoda, z drugiej jednak zejść ze sceny w takim stylu...
Było już o rozczarowaniu, to na koniec o jego przeciwieństwie. Płytę tę kupiłem w dniu premiery w zasadzie w ciemno, po przesłuchaniu jeno singla promującego. Od bardzo dobrego debiutu, niestety każda kolejna płyta tego zespołu prezentowała się moim uszom coraz słabiej, a po przedostatnim albumie nie zanosiło się za nadto, że jeszcze ta grupa wróci w krąg moich zainteresowań. Tym czasem waga miłości Edytorów okazała się zwrotem o 180 stopni w tej wędrówce. Bardzo solidne trafienie w mój gust, zmienili swój kierunek stylistycznych poszukiwań i zostaje mi tylko mieć nadzieję, że będą się go w miarę trzymali, bo uzasadnia to moje oczekiwania co do dzieła na poziomie (niekoniecznie stylu!) „The Back Room”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz