poniedziałek, 19 grudnia 2011

Druciarz, Krawiec, Żołnierz...

Chwała!
Ponieważ nie samymi komputrami człowiek żyje, udało mi się skorzystać z okazji i wyrwać na momencik do przybytku kultury zwanego kinem. Rzecz niesłychana bo drugi już raz w tym roku kalendarzowym! Tym razem padło na kinematografię brytyjską i obraz Tomasa Alfredsona pod tytułem „Szpieg”.
Film ten jest bardzo porządnym kawałkiem szpiegowskiego dreszczowca w stylu niezapomnianych „Trzech dni Kondora”, stanowiącym przeciwieństwo szpiegowskiego kina rozrywkowego, czyli bondów i popłuczyn po nich. Przy tym, żeby nie było, bondy klasyczne uwielbiam, szkoda, że temat się marnuje ostatnio.
Koniec dygresji. Wracamy do tematu. Jako się rzekło, przeciwieństwo bondów, a więc nie ma co liczyć na odmóżdżającą mieszankę akcji, nieprawdopodobieństwa i luzackiego podejścia do świata. W zamian mamy budowanie napięcia tzw. „klimatem” i gęstniejącą „atmosferą”. Film niełatwy, wymagający jednak skupienia, w zamian oferujący dobrze poprowadzoną zagadkę, gdzie umiejętnie są podawane i mylone tropy, zdjęcia pokazujące znój, trud i brud „codziennej” pracy wywiadowczej. Okraszone to wszystko nienachalną, świetnie dopasowaną muzyką. Szkieletem zaś, kwintesencją wręcz, jest kapitalna gra aktorska, od głównych postaci, po drobne, epizodyczne rólki, wszystkie takie, jakie być powinny. Gary Oldman jak zwykle rewelacja (swoją drogą dopiero teraz dotarło do mnie, że to przecież już prawie 20 lat od życiowej roli Stansfielda!), Colin Firth pokazuje, że ma świetny okres ostatnio, John Hurt, Ciarán Hinds, Toby Jones... Można by wymieniać... Ale w zasadzie po co? Lepiej zamiast czytać te wypociny, zabrać się samemu do kina i ocenić. Dla mnie osobiście film roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz