Całkiem świeżo być się mi udało w kinie na filmie sportowym. Do tego opartym na historii powszechnie w mniejszych lub większych szczegółach znanej. Żeby było mało, amerykańskiej produkcji. Czyli wiadomo czego się można spodziewać, ot telewizyjne patrzadło na łykendowe przedpołudnie. Ale żeby od razu do kina na to iść?
Jeśli ktokolwiek tak pomyślał o podmiocie tego wpisu, ten ma rację. Iść to nie, ale lecieć, gnać, pędzić jak najbardziej potrzykroć tak! Bo to Film przez duże F. Historia rywalizacji opowiedziana tak, że jej znajomość nie przeszkadza. Podobnie jak nie przeszkadza brak pojęcia o wyścigach samochodowych, naprawdę nie trzeba być ich miłośnikiem, żeby narracja chwyciła za gardło, a dwie godziny zleciały nie wiadomo kiedy. Bardzo dobry scenariusz, sztuka aktorska na równie wysokim poziomie, wizualnie uczta dla ocząt, a jako sosik ocierająca się o geniusz ścieżka dźwiękowa. Nie mam się do czego przyczepić (choć oczywiście, dla urodzonych malkontentów nie ma niemożliwego ;)).
Natomiast mam nadzieję, że Szanowni Czytelnicy mi wybaczą powyższą laurkę, ale jako miłośnik F1 (aczkolwiek z racji wieku, ta rywalizacja znana mi tylko z przekazów, ja to już czasy Mansella i Piqueta, Prosta i Senny) oraz kinowych Opowieści szedłem do przybytku X muzy z oczekiwaniami sporymi i... z duszą na ramieniu, że film im nie sprosta. A tu jest lepiej niż w najśmielszych przypuszczeniach, benzyna, adrenalina i gitary. No sami powiedzcie czego chcieć więcej? (Dobra, dobra. Wiem. Miłośnicy żużla rzekną, że jawy ;))