niedziela, 20 czerwca 2010

Małe Co Nieco dla ciała, coby przy komputerze nie paść z głodu

Sława!
Na moją niedawną rocznicę urodzin, przygotowałem drobny wypiek własnoręcznie zrobiony. Ciasteczka te, zwane w mej rodzinie kokosankami, zebrały, mam nadzieję, że szczere, całą masę pochwał, tak więc zdecydowałem się na upublicznienie przepisu. Wyrób jest prosty, i już dziecięciem małoletnim będąc przy asyście rodzicielki piekło się blachy tej przekąski. Tak więc do dzieła!
Składniki:
  • 35-40 dag kleiku ryżowego
  • 1 szklanka cukru
  • 1 paczka margaryny
  • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
  • 5 średnich jajek
  • zapach kokosowy, ew. 10 dag wiórków kokosowych
  • dżem do przybrania
Wykonanie:
  1. Kleik ryżowy, cukier, łyżeczkę proszku, zapach kokosowy, zmiękłą margarynę i żółtka ugnieść na kruszonkę.
  2. Białka utrzeć na pianę, którą następnie dodać do kruszonki i ugnieść na jednolitą masę.
  3. Z otrzymanej masy formować małe kulki (mniej więcej wielkości orzecha włoskiego).
  4. W kulkach wyrobić palcem dziurki na dżem i je wypełnić.
  5. Piec 30 minut w wygrzanym piekarniku (temperatura piekarnika 155° C).

Spotkanie trzeciego stopnia z wytrzymało dziarską Legendą

Sława!
Tak się złożyło, że kiedy Inni postanowili brać udział w wydarzeniach jawnych (a propos, może ktoś się podzieli wrażeniami?), sportowych lub kulturalnych rangi światowej, skromną mą osobą na wydarzeniu kulturalnym rangi lokalnej być postanowił jam. Wydarzeniem tym, dość sporym jak na Szczecin, była wizyta Żywej Legendy Bluesa czyli koncert Johna Mayalla we Free Blues Clubie.
Będąc szczerym, to wybrałem się głównie za namową Ojca mego i aby zrobić mu tę przyjemność, gdyż blues raczej nie jest moim ulubionym gatunkiem (aczkolwiek cenię sobie bardzo twórczość niejednego bluesmana). Szedłem także lekko z duszą na ramieniu, gdyż moja znajomość twórczości Mayalla raczej definiowała ją jako ciut smętną. Tymczasem rzeczywistość całkowicie przerosła pozytywnie wszelkie moje oczekiwania! Było krótko mówiąc kapitalnie.
Przede wszystkim Gwiazda i Jego zespół okazali się bardzo sympatycznymi i kontaktowymi ludźmi (podczas występu tzw. supportu obecni byli wśród publiczności i można było sobie nawet uciąć pogawędkę), i którym, co było widać gołym okiem, wspólne granie sprawia sporo frajdy. Do tego nagłośnienie fantastycznie zestrojone, wszystko było słychać, a żołądek z uszami nie miały ochoty uciec. No, ale cóż, ich dźwiękowiec nie wie, że powinny się palić zawsze wszystkie diody na konsolecie ;)
Co do samego repertuaru. Mimo iż trasa jest trasą promującą najnowszy album Mayalla p.t. „Tough”, to na moje niewprawne ucho sporo było utworów z lat wcześniejszych. Koncert zaczęty został bardzo energetyczną wersją „All Your Love”, bardziej przypominającą wersję Garego Moore'a, niż klasyczne dla Mayalla wykonanie Bluesbreakersów. Znalazło się miejsce też dla „Chicago Line”, „Help Me” i chyba też dla „So Many Roads” (Większość utworów była zapowiadana, ale cóż... pamięć już nie ta, no i nie znajomość twórczości też wyszła). Z nowych utworów prawie pewien jestem, że znalazły się „Playing With A Losing Band”, „How Far Down”, „Train To My Heart” i „That Good Old Rockin' Blues”. Ale, że to prawidłowe elementy playlisty nic sobie uciąć nie dam. Ważne, że wszystkie zagrane zostały z kopem, wykrokiem, pasją i radością grania dostarczając słuchaczom niezwykle energetyzujących kratochwil. Na takie koncerty aż nogi same niosą!
Szkoda mi więc jedynie, że serce me smutkiem napełnia fakt, iż pewnie polscy (szczecińscy) akustycy jeszcze kupę lat będą wyznawcami chorej szkoły „bas z głośnością na maksa i jeeeedziemy!” psując każdy koncert w tym kraju (mieście), mimo iż jak widać na załączony obrazku jednak można...